Nie jest przyjemnie poznać swoje miejsce w szeregu jeśli jest to miejsce na końcu stawki. Zawsze byłem przyzwyczajony do tego, że dobiegałem do mety w dobrym, nawet bardzo dobrym czasie. Teraz kiedy znowu startuję po kontuzji prawie zamknąłem zawody w Kozienicach. Za mną było dosłownie kilkanaście osób. Byłem 114-sty na 130 startujących. Bycie wśród ostatnich to dla mnie mało przyjemna nowość i zajebista motywacja do treningów.
Kozienice bardzo pozytywnie mnie zaskoczyły! Czyste i zadbane miasteczko, równe drogi, nowe budynki. Po triatlonie zrobiłem sobie spacer z lokalną przewodniczką. Piękny pałac, park z bardzo starymi drzewami, jeziora i ludzi łowiący ryby. Sielanka. Jakbym oglądał Ojca Mateusza.
Biuro zawodów, start, strefa zmian, jednym słowem całe zawody były zorganizowane na terenie miejscowego ośrodka sportu. Bez problemu zaparkowałem obok startu. Chyba nikt nie miał problemu z parkowaniem, duża zaleta kameralnych zawodów. Pakiet startowy jak na 90 złotych bardzo w porządku – pasek na numer startowy i czapeczka Newline idealna na upały. Akurat takiej potrzebowałem, będzie na przyszłe lato. Szybko wskakuje w strój startowy i piankę. Start z wody. Pierwszy raz poczułem czym jest pralka, chociaż i tak startowało tylko 130 osób więc nie było źle. W Gdyni przy wbiegnięciu do morza zawodnicy się rozciągnęli i teraz mogę powiedzieć, że wtedy było luźno. Pierwsze metry skusiłem. Zamiast dać odpłynąć szybszym też się rzuciłem do przodu, trochę z kimś się poocierałem i bardzo mocno zakrztusiłem wodą. No właśnie, chwila przerwy. Teraz będzie bardzo fizjologicznie, dziewczyny nie czytajcie od tego momentu. Wskutek zakrztuszenia przeszedłem na kilka ruchów do żabki. Wydałem z siebie takie dziwne beko-żygi po kanapce z Orlenu. Nic się na szczęście nie wydostało ale bardzo chciało. Rano znowu się zasłodziłem więc musiałem przegryźć jakimś mięsem. No i napatoczył się po drodze Orlen z moją ulubioną kanapką Debreczyńską. Wciągnąłem ją jak Charlie Sheen kreskę koksu, całą na raz. I w wodzie dopadła mnie niestrawiona kanapka. Posmak sosu tysiąca wysp towarzyszył mi aż do mety. Równocześnie było obleśnie i fajnie hłe hłe. Ale niczego nie żałuję, kanapki z Orlenu są z raket fjuelem, była moc! Sorry, że to piszę tak obrazowo ale sporty wytrzymałościowe to kupy, beknięcia, sikanie w piankę i czasem nawet rzyganie na mecie. Jak chcecie sztucznie uśmiechniętych motywatorek zapraszam na blogi fitnessowe 😉
Rower poszedł ok, trasa płaska, dziury świetnie oznaczone sprayem, na każdym zakręcie straż pożarna albo policja. Dzięki wielkie Panowie, że kibicowaliście! Również mieszkańcy miejscowości przez które wiodła trasa wyszli z domów i dopingowali zawodników. Bardzo miło z ich strony. Nawet nie przeszkadzał mi brak okularów, których zapomniałem zabrać z T1. Do tego piękne krajobrazy mazowieckiej wsi.
Na bieganiu tradycyjnie spuchłem, kolka, jakieś bóle w kręgosłupie. Czuję moją wagę. Przesunięcie 85 kg wymaga dużo za dużo energii. Trochę za dużo piłem na rowerze więc zaliczyłem przerwę na Toi Toia. Tym razem nie było uśmiechniętej gęby na desce 😉
Podsumowując – poprawiłem życiówkę o 13 minut. Takie cuda możliwe tylko na początku przygody z triatlonem, bardzo mnie to cieszy. Zupełnie jak pierwsze starty biegowe dawno temu. Bardzo motywuje mnie bycie na końcu. Chcę być w stanie nawiązywać walkę z zawodnikami chociaż z drugiej połowy stawki. Ścigać się jak kiedyś ścigałem się w biegach na 10 km. Wypatrzeć kogoś, gonić go i wyprzedzić. Jestem głodny rywalizacji ale na razie startuję po to by ukończyć każde zawody i otrzaskać się z tri. Do zobaczenia za tydzień w Mrągowie na 1/8 IronMana!